Księgozbiór to miejsce, w którym polecamy najciekawsze nowości wydawnicze. Będziemy przeprowadzać wywiady z autorami i oferować książki w najbardziej korzystnej dla czytelników cenie. Warto czytać i kupować z nami.
Książka w sprzedaży od 17 września. Tymczasem przeczytaj fragment powieści
(...)
–
Dość
nieoczekiwana wrażliwość u kogoś takiego, jak pan – z szyderczym uśmiechem
powiedział Sosnkowski.
Singer wstał i podszedł do zakratowanego okna. Patrzył przez chwilę na
krążące wokół budki strażniczej kawki. Ręce miał z tyłu pleców. Dłoń zaciskała
się spazmatycznie na nadgarstku.
–
Wiem, co
chce pan powiedzieć – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Mógłbym po prostu
przeczytać pański akt oskarżenia. To by pewnie wystarczyło za odpowiedź na tak
postawioną sugestię. Mamy wojnę domową. Najgorszą z możliwych...
–
To nie wojna domowa – przerwał mu
Sosnkowski. – My, Polacy walczymy przeciwko najeźdźcy ze wschodu. Przeciwko
azjatyckiej dziczy, która wlewa się do Europy.
–
Nie jestem azjatycką dziczą – wszedł
mu w słowo Singer – przed wojną byłem nauczycielem gimnazjalnym w Warszawie. Z
paroletnią przerwą, kiedy to sanacyjna kontra wsadziła mnie za rzekome
szpiegostwo do więzienia.
–
Nie szpiegowaliście?
–
Nie.
–
Ale teraz jakoś jesteście
pułkownikiem UB z sowieckiego nadania?
Twarz Singera pobladła jeszcze bardziej.
–
Pańscy koledzy, którzy mnie bili
podczas przesłuchań, też tak mówili – mówił chrapliwie, przerywając, jakby nie mógł złapać tchu. – Nie mieli oporów moralnych. Byłem dla nich tylko czerwonym Żydem.
Nikim... jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że wtedy, kopiąc mnie na
przesłuchaniach po brzuchu, z lewicującego nauczyciela zrobili zdeklarowanego
komunistę. Tacy jak pańscy koledzy nie męczą się myśląc perspektywicznie.
Wystarczają im podkute buty na cudzej twarzy. Nie przychodzi im do głowy, że w
gruncie rzeczy ich brutalność, obelżywość i prostackie poczucie wyższości,
produkują nieprzejednanych wrogów. Ja wtedy zrozumiałem, że ten dziki prostak,
który pluł mi w twarz i wyzywał od jewrejskich komuchów, należy do tejże
azjatyckiej dziczy, o której był pan łaskaw wspomnieć, tyle że wierzy przy tym
w swoją cywilizacyjną wyższość. Więc, jeśli teraz utrzymuje pan, że siekąc
wyciorami na śmierć PPR-owskich działaczy politycznych i mordując milicjantów,
staje pan po stronie dobra i reprezentuje pan cywilizację łacińską w
tytanicznej walce z żydowsko-azjatycką satrapią, to zapewniam, że dla mnie
dzicz i satrapia, to tamta sanacyjna Polska, w której Żydom rwało się brody, a
Ukraińcom i Białorusinom zabierało cerkwie... To tylko walka o władzę i
przywileje garstki degeneratów, którzy teraz nie wahają się używać haseł
narodowych, byle tylko uchronić własne majątki przed parcelacją i móc dalej
rozdzielać między krewnych posady rządowe... A pan, którego tamta władza
odepchnęła, gdy tylko odważył się pan zadać pytanie, kto jest odpowiedzialny za
zostawienie archiwum wywiadu w Forcie Legionów, nie powinien tak bezmyślnie
zarzucać mi zdrady. To pański rząd w 1939 roku zdradził ten naród. Gdy ludzie
pokroju kapitana Raginisa strzelali sobie w łeb, byle tylko nie poddać się
Niemcom, generalicja, rząd, bankierzy i reszta tego zdegenerowanego bydła
uciekała szosą zaleszczykowską... zostawiając nawet Niemcom akta z agenturą
Dwójki. Wie pan, ilu ludzi zginęło, gdy Gestapo przeczytało te akta?
–
Kilkuset – powiedział głucho
Sosnkowski. Nie patrzył na Singera.
–
Ścinali ich toporem. Także kobiety i
starców. Wszystko dlatego, że kilku panów zbyt się spieszyło,
by spakować srebra rodowe, więc zabrakło czasu, by móc spalić akta. Jest pan
pewien, że dla takich kanalii warto zabijać i umierać?
Sosnkowski milczał przez chwilę.
–
Zostawmy ten temat – powiedział
wreszcie – zwłaszcza, że dla was też mam zabić. Kwestie ideologiczne zostawmy
na boku. Proszę powiedzieć, kto ma umrzeć?
Singer podszedł do biurka i ciężko usiadł na
rachitycznym krześle.
–
Aaron Stallman – szepnął. – Mój...
przyjaciel.
–
Dlaczego chce go pan usunąć? – usta
Sosnkowskiego leciutko drgnęły. – Przeszkadza w awansie?
–
Nie – z trudem wykrztusił Singer –
ma umrzeć, bo to nie jest on. To nie Aaron.
–
A co, Stallman się tak bardzo
zmienił?
–
Aaron Stallman – dziwnie uroczystym
głosem powiedział Singer – umarł w 1944 roku. Prawdopodobnie
w sierpniu. Pan ma zabić to, co z niego zostało. Ciało, w którym żyje ktoś
zupełnie inny.
(…)
Czy można napisać
powieść sensacyjną, jednocześnie poruszając się w obszarach
zarezerwowanych dla literatury przez duże „L”, tak chętnie omawianych potem na
przerażająco nudnych lekcjach języka polskiego?
Można. A nawet trzeba. O ile tylko chce się być
czytanym, a nie omawianym.
Czytałem „Dybuka” Świerczka, z narastającym
zdumieniem: autorowi udało się coś niemożliwego. Stworzył coś, co czyta się
jednym tchem, bawiąc się cytatami i kliszami kulturowymi, śmiejąc się z
subtelnych i koszarowych dowcipów, a jednocześnie wchodząc
w świat niewyobrażalnego koszmaru. Jakby ktoś oprowadzał nas po Piekle,
dowcipkując
i zabawiając kalamburami, byle tylko uchronić od szaleństwa pełznącego z
płonących dołów wypełnionych ciałami.
Oto mamy gromadkę dziwacznych postaci: Cygana
szukającego zemsty za zamordowaną przez faszystów rodzinę; niemieckiego
arystokratę, który przyjął judaizm, by odkupić winy narodu; Żyda próbującego
zapamiętać kolejność ruchów przy przeżegnaniu się, gdyż planuje
zostać...kapelanem i wreszcie oficera AK, który wykonywał wyroki na zdrajcach,
a któremu UB proponuje wolność w zamian za usunięcie...no właśnie: kogo?
Bo Świerczek nie ułatwia zadania.
Wysyła całą tę czeredę na wyprawę do piekła powojennej
Polski, dostrajając się do oszalałych czasów poprzez zakamuflowanie jej
jako...cyrku. Każe im zabić, ale aż do końca nie wiadomo kogo naprawdę ścigają.
Bo poszukiwany przez nich człowiek jest kimś innym niż
się wydaje. A może jest dwiema osobami? Albo jeszcze kimś innym?
Żeby już całkiem pogmatwać sprawę, na końcu książki są
dołączone rysunki wykonane przez kogoś, kogo zabicie było celem wyprawy! W
dodatku podarowane przez autentyczną postać – byłego więźnia Auschwitz.
Czy zatem ta dziwaczna opowieść była prawdą? Czy zabieg
poprzecinania wartkiej akcji fragmentami pamiętnika, ewidentnie będącego
kompilacją myśli dwóch postaci, które jednak najwyraźniej nie dostrzegają
swojej odrębności, ma coś na celu? Jaka jest rzeczywista zagadka powieści?
Dlaczego fikcja przeplata się z rzeczywistością i to taką, która boli aż do
dzisiaj?
I dlaczego Świerczek wybrał formułę zanikającego
śmiechu? Czemu dowcipkując wprowadza nas w tajnie narodowej traumy, jakby
chciał nas uśpić, po to tylko, byśmy dali się doprowadzić do miejsc, o których
chcielibyśmy zapomnieć. Cały czas znakomicie bawiąc się przy tym.
Pewnie na tym właśnie polega sztuka literatury do
czytania, a nie do omawiania. Trzeba ją przeczytać. Jednym tchem. Po to, by
potem nie móc uwolnić się od pytań.
Tyle, że nie tak nudnych, jak na lekcjach języka
polskiego.
Recenzja: Emil Sonny-Borecki
Zobacz także, jak autor zapowiadał swoją poprzednią książkę "Bestia" w 2007 roku